20 sierpnia 2025

Czy szkoła kradnie czas?

Niby każdy z nas ma tyle samo czasu - 24 godziny na dobę, 8760 godzin rocznie, 157 680 godzin do momentu osiągnięcia pełnoletności. A jednak często słyszę: “Nie mam czasu”. W rzeczywistości to znaczy: “Nie mam na to czasu”, czyli na to nie, ale na inne rzeczy tak. Czyli że są jakieś priorytety. A czasem obowiązki: jest praca, jest opieka nad rodziną, obowiązki domowe. Część z tych rzeczy jest nam narzucona, o części decydujemy sami. Jest na przykład czas poświęcany na telewizję i internet, ale ten czas jest płynny, rozmywa się i nie widzimy go zwykle jako całości. Skapuje po kropelce: 3 min na facebooku; 18 min na ulubioną grę (“W sumie nie wiem, po co tu kliknęłam, ale miałam ciężki dzień, przecież należy mi się chwila odmóżdżenia”); 30 min na serial, 6 min na instagramie. Ojej, miało być tylko 5 minut, a wyszło nieco dłużej. W dzień wolny od pracy czas ekranowy wyniósł prawie 4 godziny. To dużo. To aż ⅙ doby, a prawie ¼ czasu mojej dziennej aktywności. Najgorsze, że potem nie wiem, co jak tam faktycznie robiłam. Co mi to dało? Pamiętam tę rolkę Celeste, jak parodiuje modelkę w kuchni. I to, że głupio przegrałam w klocki, bo dałam się podpuścić. No i pisałam trochę z dziewczynami. To ostatnie było najprzyjemniejsze. 

Te same dylematy pojawiają się czasem u dzieci po szkole: co ja tam faktycznie robiłem? No tak, były lekcje. Nauczycielka coś mówiła, coś pisaliśmy. Ale na przerwie bawiliśmy się w chowanego! Ale było ekstra! Janek wlazł pod biurko pani, i zadzwonił dzwonek, a Janek nie zdążył wyjść, i potem pani usiadła i kolanem uderzyła Janka w głowę! Ale nawet nie była zła, tylko go przepraszała i sprawdzała, czy go głowa za bardzo nie boli. 

Co dziecko pamięta ze szkoły? Z tego całego czasu, który tam spędza? A spędza tam dużo czasu. W zależności od wieku to od 20 do prawie 40 godzin tygodniowo. Czyli od 4-5 godzin dziennie w klasach 0-3 do 8 godzin dziennie w liceum czy technikum. To znaczy, że w sumie w czasie edukacji podstawowej i ponadpodstawowej dziecko spędzi w szkole w sumie 12 616 godzin jeśli wybierze liceum, 14 436 godzin w przypadku technikum lub 11 700 godzin jeśli zdecyduje się na szkołę branżową. Oczywiście, to są godziny lekcyjne, czyli 45, a nie 60 minut. Jednak jeśli doliczymy przerwy i czas dotarcia do szkoły, możemy chyba założyć, że to nam daje godziny zegarowe? No dobrze, czas dotarcia do szkoły też może się różnić w zależności od tego, gdzie mieszka dziecko. Jednak nawet jeśli mieszka tuż obok szkoły podstawowej i dotarcie do niej zajmuje 5 minut, to do szkoły ponadpodstawowej prawdopodobnie będzie podróżować dłużej. Znam sporo takich, którzy do liceum jeżdżą do dużego miasta, ponad godzinę w jedną stronę. Więc dla niektórych dzieci, wliczając czas dotarcia do szkoły, liczba godzin spędzanych w szkole będzie znacznie większa niż podana wyżej. 

Załóżmy, że dziecko zdecyduje się na liceum. Czyli począwszy od zerówki spędzi w szkole ponad 12 tysięcy godzin. Na co zostanie ten czas poświęcony? Ile z tych godzin zostanie wykorzystanych efektywnie, a ile zostanie spisane na straty? Być może część z tego czasu straci z własnej woli, bo podczas zastępstwa namówi nauczyciela na oglądanie po raz czwarty tego samego filmu, albo: “My się zajmiemy sobą, będziemy cicho, a Pani sobie sprawdzi klasówki. Bardzo prosimy!” Od czasu do czasu takie zajęcie się sobą może być przydatne, pozwoli klasie obgadać różne tematy, zintegrować się. Ale jeśli w ostatnim tygodniu roku szkolnego tak wygląda każda albo prawie każda lekcja, to chyba jednak strata czasu? A może lepiej, jeśli dziecko nie pójdzie wtedy do szkoły, tylko umówi się z koleżankami i kolegami na rower, albo nawet zostanie w domu i będzie mogło rozwijać swoją pasję? Będzie też mogło po prostu grać na komputerze albo przeglądać TikToki. W sumie to nie wiadomo, co lepsze… Jeśli jest małe, w szkole może w tym czasie być pod opieką i bawić się kreatywnie z rówieśnikami. Ale jeśli jest starsze, woli pewnie spędzać czas po swojemu. 

Wróćmy jednak do standardowej lekcji - chociaż nie lubię tego określenia, bo co to znaczy, że lekcja jest “standardowa”? Że otwieramy podręcznik i zeszyt, słuchamy nauczyciela i robimy notatkę? Czy może że podczas tej lekcji opracowujemy jakiś temat - wszystko jedno jak. Tylko że to nie jest wszystko jedno jak. To “jak” ma duże znaczenie, bo dla jednych to będzie dobrze, a dla innych źle. No i że najpierw trzeba poznać różne opcje “jak” i widzieć, co pasuje do danej sytuacji. W sumie każda lekcja może być inna, więc jak zdecydować, co jest standardem?

Nazwijmy tę lekcję taką, podczas której odbywa się zaplanowany proces edukacyjny. Taka lekcja trwa z założenia 45 minut. A jednak pierwsze 5 minut jest poświęcone na czekanie, aż przyjdzie nauczyciel (bo zapewne miał na przerwie dyżur i dopiero po dzwonku mógł iść do pokoju nauczycielskiego, żeby oddać klucz do sali z poprzedniej lekcji i wziąć klucz do sali na obecną lekcję), potem wchodzenie, usadzanie się, uciszanie, wypakowywanie przyborów, sprawdzanie listy obecności. Listę można sprawdzić potem, ukradkiem, kiedy uczniowie pracują, ale zawsze powtarzano mi, że obecność powinna być zaznaczona na samym początku lekcji, żebym od razu wiedziała, kogo nie ma i czy nie ma, bo chory, czy nie ma, bo zaplątał się gdzieś na korytarzu albo w toalecie i trzeba go szukać. Przy dwudziestu-kilku znajomych mi osobach potrafię jednak zorientować się, kogo brakuje i bez sprawdzania listy, serio. No, ale w papierach musi się zgadzać, a przecież dziennik elektroniczny widzi, o której godzinie wprowadzam obecność.

Załóżmy, że sprawy organizacyjne są ogarnięte, wszyscy siedzą tam, gdzie trzeba. Zaczynamy lekcję właściwą - zostaje 40 minut. Podanie tematu albo celu lekcji trwa chwilę, chyba że chcemy dodać kryteria sukcesu na daną lekcję, żeby uczniowie i uczennice mogli potem sami sprawdzić, czy osiągnęli założony cel. Wtedy - łącznie z czasem na sprawdzenie - to trwa już dłużej, pewnie z 5 minut. Zostaje 35 minut. To, jak ten czas zagospodarujemy, zależy od metod pracy: może być wykład, potem notatka i jakieś zadania dla uczniów, zrobione indywidualnie albo razem - przy tablicy; może być praca w parach albo w grupach (ale podział na grupy też zabiera czas); a może nie ma części wykładowej, tylko jedno główne zadanie wyjaśnione na początku, a potem uczniowie pracują sami, w razie potrzeby prosząc nauczycielkę o wsparcie. 

Właśnie takie lekcje lubię najbardziej: kiedy uczniowie pracują, a ja ich obserwuję, krążę między grupami, wyjaśniam, zadaję pytania, aby upewnić się, że wiedzą, co robią. Według mnie to najlepiej spożytkowany czas, bo wtedy oni wiedzą, co robią i są zaangażowani. Od razu też pojawiają się wątpliwości, jeśli nie do końca coś rozumieją, nie potrafią skonstruować zdania czy ich opinie na dane zagadnienie różnią się i nie wiedzą, czy to dobrze. Byłoby gorzej, gdyby na lekcji mieli tylko poczucie, że rozumieją, a dopiero po lekcji okazałoby się, że jednak nie rozumieją. A nauczyciela już nie ma pod ręką, czas lekcji się skończył i co wtedy? Czekać do kolejnej lekcji, czasami kilka dni? Wtedy już inne rzeczy będą na tapecie i może nie warto wracać?

Kiedy trwa wykład dzieci czasami się nudzą, wtedy zaczynają się kręcić, gadać, hałasować długopisami czy innymi zabawkami, i trzeba przerywać, żeby ich uciszyć, a to kolejna strata czasu. Podczas pracy projektowej większość z nich jest zajęta, a jeśli ktoś się zgubi albo pajacuje, nauczycielka ma możliwość porozmawiać z nim indywidualnie, nie tracąc czasu całej reszty klasy. 

Zdarza się, że do skończenia projektu potrzeba znacznie więcej niż te 35 czy 30 minut pozostałych z lekcji po odjęciu innych niezbędnych czynności. Dlatego na początku roku szkolnego prosiłam dyrekcję, aby tak ustawiono mi plan, żebym miała 2 lekcje w bloku (jeśli chodzi o język angielski, bo edukację wczesnoszkolną ustawiałam sobie sama). Wtedy tylko raz poświęcałam czas na sprawy organizacyjne, a uczniowie mogli dłużej pracować nad projektem. Nie każdy nauczyciel ma taki luksus - jeśli jego przedmiot pojawia się w danej klasie tylko 1 raz w tygodniu, jak plastyka, muzyka, geografia czy technika, to nie tylko zawsze brakuje czasu, ale też nauczyciel pracuje w tylu klasach, że nie ma możliwości poznać swoich uczniów. Wtedy naprawdę musi sprawdzić listę obecności na początku lekcji, chociażby po to, żeby sobie przypomnieć imiona. 

Teoretycznie można tak ustawić plan, żeby taki jednolekcyjny przedmiot był tylko przez pół roku, ale za to 2 lekcje tygodniowo dla danej klasy. Wtedy można je ustawić w bloku. Część klas miałaby ten przedmiot w pierwszym, a część w drugim semestrze. Ale to skomplikowane, to aberracja w systemie, do którego wszyscy są przyzwyczajeni. W szkole tak się pewnie nie da. Chociaż u moich dzieci w szkole się dało. Czasem to kwestia dobrej woli. 

Czas ma w szkole wiele wymiarów. Jest czas szkolny, np. dzwonki ustalone o konkretnych godzinach. Pierwszy może być o 8:00, ale zdarza się wcześniej. A to o wiele za wcześnie, zwłaszcza dla nastolatka, który jak musi wstać na rano do szkoły to od razu ma zły humor. A jak ma zły humor to nie skupia się na nauce tak, jak trzeba. I jeszcze może przeszkadzać na lekcji. Albo dosypiać - wtedy przynajmniej nie przeszkadza innym.

Jest też czas klasowy, jak plan lekcji dla danej klasy. Albo klasowa wycieczka czy nocowanka w szkole. Ten czas może być bardzo korzystny, sprzyjać integracji, budowaniu relacji. Ale może też dostarczać problemów, bo w niektórych szkołach plan lekcji się zmienia w trakcie roku szkolnego, zwłaszcza w szkole ponadpodstawowej, kiedy część uczniów idzie na praktyki albo odchodzą klasy maturalne. I wtedy niektórzy mają kłopot, bo przecież angielski dodatkowy, tenis, lekcje tańca i szachy! No i korki. Wszystko trzeba ustawiać na nowo, a przy dużej liczbie zajęć dodatkowych zgranie wszystkiego to nie lada wyczyn. 

Ale jest też czas indywidualny. I to z tym ostatnim jest najwięcej problemów. Bo na lekcji jest zwykle jeden nauczyciel, więc łatwiej mu zarządzać jednym czasem klasowym niż dwudziestoma-kilkoma czasami indywidualnymi uczniów i uczennic. Zresztą system, jak to system, woli kolektywizm. W systemie jest grupa (klasa), a nie każdy z osobna. Liczy się średnia ocen klasy, frekwencja klasy, liczba wycieczek na klasę (łatwo zgubić tego jednego Maćka czy Stasia, który nie pojechał ani razu na wycieczkę). Różne rzeczy się uśrednia.  Na przykład tempo pracy na lekcji jest zwykle uśrednione - nie może być za szybkie, bo dużo osób nie nadąży. Nie może też być za wolne, bo wtedy dużo osób się nudzi. A jak jest uśrednione, to dla części osób jest za wolne i oni się nudzą, a dla części za szybkie, więc oni nie rozumieją. Ale dla kogoś jest w sam raz. Zawsze dla kogoś jest w sam raz. 

Pamiętam przypadek chłopca, który nigdy nie przepadał za szkołą, bo szkoła kojarzyła mu się z nudą. Bo to była jedna z tych osób, które pracują szybko i ciągle musiał czekać na resztę klasy. I nie bardzo mógł zajmować się czymś innym, bo jak wyciągał szkicownik i ołówek, to nauczyciel mówił, żeby schował, bo na lekcji trzeba uważać. Aż w końcu wypracował metodę, żeby się nie nudzić: jak jeszcze były prace domowe, to podczas jednej lekcji od razu robił kilka zadań do przodu, bo wiedział, że to, czego klasie nie uda się zrobić na lekcji, będzie zadane do domu. Więc miał pracę domową z głowy. I mniejsze poczucie straty czasu. A nauczyciel widział, że on pracuje nad zadaniami, więc mu na to pozwalał. Ale się trzeba w tej szkole nakombinować…

W sumie nauka zdalna miała pod tym względem swoje plusy, przynajmniej na początku, zanim jeszcze pojawiły się lekcje online. Bo wtedy nauczyciel tylko zadawał materiał i ta osoba mogła zrobić go w swoim tempie. A potem był czas wolny. No ale to przecież nie dla wszystkich było dobre. Bo każdy jest inny.

Gorzej mają ci, którzy pracują wolno. Oni mają dużo więcej pracy domowej, nawet jeśli nie ma jej oficjalnie. A czasem też muszą nadrabiać na korkach. Chyba że mają opinię PPP, wtedy trzeba im dostosować wymagania do indywidualnych potrzeb rozwojowych i edukacyjnych, co często oznacza ograniczenie materiału, jaki mają przerobić. Formalnie powinni uczyć się inaczej, innymi metodami, z wykorzystaniem wsparcia nauczyciela. Ale jak to zrobić z kolektywistycznym podejściem? Chyba że podejście jest indywidualistyczne. Wtedy opinia PPP jest niepotrzebna, bo każdy może uczyć się tak, jak potrzebuje.

Być może to jest właśnie moment na to, aby zadać pytanie o czas na uczenie się. Czy młody człowiek, spędzając tyle godzin dziennie w szkole, powinien z niej wyjść już nauczony? Ze zbudowaną wiedzą? Czy powinien dostać jedynie informacje, a wiedzę zbudować sobie sam, np. ucząc się do kartkówki czy sprawdzianu? Odpowiedź na to pytanie dotyczy celu edukacji szkolnej, ale spróbujmy spojrzeć na to jedynie pod względem czasu. 

Zakładam, że odpowiedzi na to pytanie są różne. Ktoś mógłby powiedzieć, że do zbudowania wiedzy trzeba poświęcić czas w domu, na powtarzanie, układanie sobie zdobytych w szkole informacji. Bo przecież jest tyle materiału do przerobienia w podstawie programowej, że nie ma czasu na regularne powtórki i utrwalanie. Ktoś inny (np. ja) zapewne zapytałby, co to znaczy “przerobić materiał”? Bo jeśli to znaczy odhaczyć, wpisać temat do dziennika i uznać, że reszta wydarzy się sama, to kicham na taką szkołę. No i kto w zasadzie “przerabia materiał”? Jeśli nauczyciel, to faktycznie wystarczy wpisać temat lekcji, powiedzieć kilka zdań i zadać jakieś zadanie. No i koniecznie sprawdzian, żeby móc skontrolować, czy uczniowie wykonali pracę w domu. 

Natomiast jeśli to uczniowie przerabiają temat, to chyba jednak znaczy coś innego. Na przykład to, że muszą o tym faktycznie przeczytać albo usłyszeć (a nie tylko cicho siedzieć i wyglądać, jakby słuchali), przeanalizować, poddać refleksji. Czyli na przykład wykonać jakieś zadania i je sprawdzić, albo odpowiedzieć na jakieś pytania. Albo zadać pytania, żeby rozwiać wątpliwości. Czy nie da się tego zrobić w szkole? I czy nie da się tak zaplanować lekcji, żeby umożliwić uczniom powtórki i refleksję? Czyż materiał nie może być ułożony spiralnie? Wszak w szkole uczymy się o świecie, który jest bardzo złożony. Tu jest niewiele jednolitych związków przyczynowo-skutkowych, procesy są zwykle skomplikowane, wieloczynnikowe, można więc sięgać do wcześniej omawianych tematów i szukać związków. Przynajmniej na niektórych przedmiotach - nie znam się na wszystkich, ale te, z którymi miałam okazję pracować stwarzają takie możliwości (język angielski, edukacja polonistyczna, edukacja matematyczna, edukacja społeczna, edukacja przyrodnicza, edukacja muzyczna, edukacja plastyczna, edukacja techniczna, edukacja informatyczna, wychowanie fizyczne).  

A refleksja? Czy jest na nią czas na lekcji? Ale kiedy? W tych 35 minutach, kiedy to musimy przerobić temat, uciszać gadających, przypominać o schowaniu telefonów, odpowiedzieć na pytania, a czasem jeszcze zrobić kartkówkę albo odpytać kilka osób? No nie, przecież refleksję można podjąć w domu. Zwłaszcza kiedy nie ma prac domowych… 

A gdyby refleksja była zadaniem? Na przykład sprytnie skonstruowaną serią pytań, na które uczniowie odpowiadają w parach, albo na forum całej klasy, a najlepiej dyskutują. Albo zadaniem “Otwarte zdania”, w którym uczennice w parach dokańczają zdania w ściśle określonym czasie. Zamiast wpisywania w luki dat czy nazwisk. Albo rozwiązywania krzyżówek. No bo co wnosi krzyżówka? Utrwalenie nazw i definicji. A nie zrozumienie. 

Tak więc czas w szkole czasami skapuje po minutce, przelatuje przez palce, gubi się. Ale czasami jest bardzo wyraźny. Jak wtedy, kiedy dotyczy nauczyciela. Bo przecież widać jak na dłoni, że nauczyciel mało pracuje, skoro wychodzi ze szkoły o 13. Widzą to rodzice, którzy odbierają młodsze dzieci. Widzą to dzieci. A sam nauczyciel wiedząc, co teraz myślą, czuje się zażenowany. Bo może wolałby zostać w szkole do 16.00, zrobić to, co ma do zrobienia i wyjść ze szkoły lekko, bez całego bagażu klasówek do sprawdzania i książek do przygotowania lekcji. Nie, książek nie wynosi, bo ma je w domu. Sam sobie kupuje albo wypożycza z biblioteki pedagogicznej, żeby pogłębiać wiedzę. Szkolna biblioteka jest dla dzieci. Chyba że nauczyciel przynosi książki z domu do szkoły, bo chce coś dzieciom pokazać. Wtedy je potem wynosi. I to też czasami wygląda dziwnie, bo jakimś dziwnym trafem nie widać jak wnosi, tylko w tę drugą stronę.

Lekko oznacza też “z lekką głową”. Wtedy nauczyciel mógłby w ogóle wyjść z pracy. Bo jak wychodzi o 13, to tylko wychodzi z budynku szkoły, nie z pracy. Właściwie to zmienia miejsce pracy. Bo nawet jeśli ma “wolne” popołudnie, żeby ogarnąć własne dzieci, zakupy itp., to potem i tak musi przygotować się do lekcji, coś sprawdzić, do kogoś napisać albo odpowiedzieć na wiadomości, uzupełnić dziennik, przygotować dokumenty, szkolić się, poczytać w poszukiwaniu rozwiązania problemu jakiegoś ucznia lub uczennicy. Dużo tego. I to się właściwie nie kończy, bo nawet jak leży w łóżku nie mogąc zasnąć, to myśli nad tym, jak pomóc dziecku albo jak przeprowadzić rozmowę z rodzicem czy innym nauczycielem. Nauczyciel jest ciągle w pracy. Nawet jak idzie do sklepu i spotyka swojego ucznia z rodzicami, to przecież wypada zagadać. Chociaż może nie ma ochoty, bo próbuje skupić się na tym, co prywatne. Ale co ma zrobić? Udawać, że nie widzi? Bawić się w chowanego? A potem może ktoś to źle zinterpretuje, że nauczyciel “czuje się ważny i nie zauważa swoich uczniów”. Łatwo jest ocenić. 

Pamiętam czas, kiedy czułam się tak przytłoczona ciągłą pracą, że na niedzielną mszę chodziłam do kościoła po drugiej stronie miasta, bo w mojej parafii spotykałam uczniów. Nie to, że ich nie lubiłam. Po prostu na ich widok od razu włączało mi się myślenie o pracy, a w niedziele potrzebowałam być od tego wolna. 

Zawsze bardzo chciałam pracować tylko w szkole. Ale nie było miejsca. Bo w tych szkołach, w których pracowałam były tylko sale lekcyjne (zajęte do późnego popołudnia przez starsze klasy albo świetlicę), i mały pokój nauczycielski, w którym nie dało się pracować głęboko. Gabinety specjalistów były jakby “prywatne”, głupio jest przesiadywać tam, gdzie ktoś trzyma swoje własne rzeczy. To jakby siedzieć przy czyimś biurku w biurze. Ani ja nie czułabym się z tym dobrze, ani właściciel biurka. Korzystałam, kiedy moja sala była wolna. Ale nie zawsze to było możliwe. Więc musiałam łapać chwile poza budynkiem szkoły: między odebraniem dzieci ze szkoły a zawiezieniem ich na pianino. Przy robieniu obiadu można było puścić w tle webinar albo podcast. W kolejce do kasy na telefonie odpisać na wiadomość. W czasie codziennej dawki ruchu odebrać telefon od czyjejś mamy. Ciągle w pracy. Chyba że spałam.

Potem miałam okazję przetestować, jak to jest zebrać te oddzielne kropelki czasu w jedno naczynie, ośmiogodzinne. Kiedy pracowałam w biurze, nagle zrobiło mi się dużo czasu. Bo w trakcie dojazdów, w pociągu, mogłam swobodnie czytać albo słuchać. Albo patrzeć za okno i myśleć. A czasem tylko patrzeć i to też było przyjemne. A po powrocie do domu mogłam bez pośpiechu wykonywać obowiązki domowe, skupiając się na nich. Nawet zaczęłam eksperymentować z różnymi daniami na kolację, bo miałam czas poszukać przepisu, zrobić zakupy i potestować. Tak, taki czas zebrany w jeden duży kawałek jest bardziej przyjazny niż czas pocięty na kawałki. Ale dla nauczyciela to luksus. Chociaż tego nie widać. 

Wejdźmy teraz do sekretariatu, a najlepiej od razu do gabinetu dyrektora. Chociaż to często bez znaczenia gdzie. Dyrektor bywa i tu, i tam. On też bywa okradany z czasu. Na przykład przez organ prowadzący, który każdego dnia domaga się wypełnienia jakiegoś dokumentu. Na już. A nawet na wczoraj. No chyba, że pracownik sekretariatu potrafi i może te dokumenty wypełnić sam. Za nami do sekretariatu wchodzi rodzic, który ma sprawę niecierpiącą zwłoki. Tuż za drzwiami czai się już przedstawiciel firmy, która oferuje przedstawienia edukacyjne. Tematy na czasie. Niedrogo. Następna w kolejce jest nauczycielka, a za nią jeszcze kilka innych osób. W międzyczasie telefon, a potem spotkanie w gminie, urzędzie miasta albo w kuratorium. Ale to nie jest praca właściwa. Bo ta właściwa to zarządzanie zespołem, organizowanie pracy szkoły, planowanie, szukanie dofinansowania, rozwiązywanie problemów. Nie doraźne spotkania na czyjeś życzenie czy wypełnianie dokumentów, których sensu nikt nie rozumie. Na tę pracę właściwą często brakuje czasu. 

A rodzic? Czy jego czas ma znaczenie? Powinien. I czasami ma. Na przykład wtedy, kiedy odbywa się zebranie klasowe - jeśli zaczyna się o takiej godzinie, aby rodzic mógł na nie swobodnie dotrzeć po pracy. Tylko że wtedy to jest już po godzinach pracy szkoły. Gorzej, kiedy jest dzień otwarty. Ileż to czasu rodzic traci stojąc w kolejce do nauczyciela! I traf chciał, że akurat do tego jednego nauczyciela jest kolejka. Do innych nie. Ciekawe, czemu tylu rodziców chce porozmawiać właśnie z tą jedną osobą? 

Czas rodzica nie ma jednak znaczenia w dzienniku elektronicznym. Informacje wpadają nawet w niedziele. A że rodzic ma ustawione powiadomienie i dowiaduje się o nowej ocenie dziecka podczas obiadu, to jego problem. No bo nauczycielowi szkoda czasu na uzupełnianie dziennika na lekcji - przecież i tak ma go zbyt mało. I jak tu pogodzić sprzeczne potrzeby? Słuszne potrzeby. 

Wygląda na to, że czas w szkole jest skomplikowany. To, co jednym pasuje, innym przeszkadza. Sytuacje, w których czas jednych goni, innym niemiłosiernie się dłuży. Nie zawsze da się znaleźć proste rozwiązania. Zwłaszcza, jeśli w ogóle nie zastanawiamy się nad tym, jak płynie czas. I jak jest postrzegany. A to już jest bardzo subiektywna sprawa.

Jeśli masz ochotę, napisz komentarz

Imię

Email

Wiadomość

Wyślij
Wyślij
Form sent successfully. Thank you.

Please fill all required fields!

Regulamin Sklepu i Polityka Prywatności